“Inflacja jest tą formą podatku, którą można nałożyć bez ustawy.“ – Milton Friedman.
Inflacja to, zgodnie z definicją znajdującą się w Encyklopedii PWN, wzrost przeciętnego poziomu cen. Czytając dalej dowiadujemy się, że “kiedy rośnie przeciętny poziom cen, maleje siła nabywcza pieniądza”. Powszechna opinia pokrywa się z tą definicją. Nieustanne powtarzanie tego w ciągu ostatnich miesięcy sprawia, że jeżeli przeciętny Polak miał jakiekolwiek wątpliwości, to teraz jest przekonany, że doskonale rozumie to pojęcie.
Żyjemy w przekonaniu, że inflacja jest nieodłącznym elementem naszej gospodarki. Współcześni ekonomiści próbują nam udowodnić, że zjawisko to jest korzystne dla rozwijającego się kraju, albo co więcej, optymalnie powinna wynosić 2,5% w skali roku. Mało kto pyta, dlaczego drożejące towary napędzają nasz rynek.
Wzrost cen, a inflacja
Zastanawiając się dłużej nad samą inflacją, możemy dojść do słusznego wniosku, że wzrost cen jest efektem jakiegoś zjawiska. Nie bierze się on znikąd. Jeżeli rynek zostaje zalany pieniędzmi, a podaż towarów zostaje ograniczona, to czymś naturalnym jest wzrost cen, albo raczej spadek wartości pieniądza. Nie dotyczy to jednak tylko pieniądza. Jeśli jakiegoś towaru pojawia się na rynku nieporównywalnie więcej niż pozostałych, to jego wartość względem nich maleje.
Współczesna definicja inflacji niejako mydli nam oczy, próbując ukryć to, co tak naprawdę się dzieje. Równie dobrze moglibyśmy powiedzieć, że “pada deszcz” w sytuacji, kiedy “nadciąga powódź”. Wydaje nam się, że zbliża się ciepły, letni deszczyk, a tymczasem za zakrętem znajduje się potężna fala, która stanowi realne zagrożenie.
Inflacja to dopiero początek
Wysoka inflacja może być wstępem do hiperinflacji, których nie brakowało w historii Europy. Wystarczy sięgnąć do pierwszych lat po I Wojnie Światowej, kiedy to naród niemiecki, żyjąc w przekonaniu, że inflacja szybko minie, obudził się dopiero pod koniec 1923 roku, kiedy nastąpiła denominacja ich waluty.
Pierwsze lata po II Wojnie Światowej wyglądały jeszcze ciekawiej w ówczesnej Polsce. Polityka centralnego planowania, odgórnego narzucania cen i stawek dała się poznać ze swojej najciekawszej strony. Ograniczenia rynku i brak narzędzi do samoregulacji doprowadziły do upadku prywatnych przedsiębiorców, dyskryminacji klasy średniej i zalania gospodarki mnóstwem pieniędzy.
W 1950 roku przeprowadzono w tajemnicy przygotowywaną denominację polskiego pieniądza, oficjalnie argumentując ją:
- oparciem gospodarki o mocny pieniądz,
- ograniczeniem działalności wyzyskiwaczy oraz spekulantów,
- stworzeniem warunków do oszczędzania,
- ustaleniem właściwego kursu wymiany w stosunku do walut państw zachodnich.
W praktyce wymieniano stare pieniądze na nowe w przeliczeniu 100:3 dla rachunków bankowych i 100:1 dla gotówki. Wszyscy ci, którzy trzymali swoje oszczędności poza systemem bankowym, stracili majątek. Przy okazji tej samej “dobrej zmiany” wspaniałomyślny rząd ustalił kurs wymiany polskiego złotego 1:1 w stosunku do rubla i 4:1 w stosunku do dolara amerykańskiego. W praktyce taki przelicznik nie miał większego sensu i nie miał żadnego przełożenia na rozliczenia pomiędzy ludźmi.
Oba przytoczone przykłady nie są w naszej historii niczym nowym. Pokusa na “tworzenie pieniądza” towarzyszy ludzkości odkąd zaczęliśmy stosować kwity, które chwilowo miały zastępować złoto. Inflacja jest z nami obecnie i nic nie wskazuje na to, że mielibyśmy się z nią pożegnać w przyszłości.
Przyczyny inflacji
Na zakończenie warto zwrócić uwagę, że inflacja spowodowana jest wzrostem podaży pieniądza. Po odejściu od parytetu złota w 1914 rządy pozwalają sobie na tworzenie gotówki “z powietrza”. Gdyby przeciętny Polak wydrukował sobie pieniądze w domu, to stałby się kryminalistą. Politycy we współpracy z Bankami Centralnymi mają obecnie monopol i ogólne przyzwolenie na okradanie obywateli z oszczędności. A wszystko to w ramach inflacji, którą wielu powinno rozumieć. A przynajmniej tak im się wydaje.